"Sztuczna kość" - wynalazek z Lublina. Długa droga z uczelni na rynek

Czytaj dalej
Fot. Anna Kurkiewicz
Aleksandra Dunajska

"Sztuczna kość" - wynalazek z Lublina. Długa droga z uczelni na rynek

Aleksandra Dunajska

Z prof. Grażyną Ginalską, kierowniczką Katedry Biochemii i Biotechnologii Uniwersytetu Medycznego, twórczynią „sztucznej kości” i Maciejem Manieckim, przedsiębiorcą, prezesem Rady Przedsiębiorczości Lubelszczyzny, rozmawia Aleksandra Dunajska.

Kiedy po raz pierwszy Państwo się spotkali?

Naukowcy i przedsiębiorcy nie mają do siebie zaufania. Współpraca tej dwójki  pomoże przełamać bariery?
Anna Kurkiewicz Naukowcy i przedsiębiorcy nie mają do siebie zaufania. Współpraca tej dwójki pomoże przełamać bariery?

Maciej Maniecki: W 2013 r. spotkałem profesor Ginalską na konferencji w Nałęczowie. Projekt „sztucznej kości” znałem wtedy z mediów. Wypiliśmy kawę i porozmawialiśmy. Zdałem sobie sprawę, że pani profesor próbuje samodzielnie wprowadzić swój wynalazek na rynek, bez wsparcia ludzi mających doświadczenie biznesowe i że jest w tym osamotniona. Jednym z pierwszych pytań, jakie zadałem pani profesor, było kogo zna w świecie biznesu i jakie ma kontakty z funduszami inwestycyjnymi. Szczerze odpowiedziała, że żadne.

Jednak istniała już wtedy spółka Medical Inventi.

Prof. Grażyna Ginalska: Powstała w 2010 r., założyliśmy ją wspólnie z Uniwersytetem Medycznym i prywatnym przedsiębiorcą, ja zostałam prezesem. Celem była komercjalizacja naszego materiału kościo-zastępczego. Zarządzanie taką spółką było dla mnie ogromnym wyzwaniem. Takie spółki jak nasza, były wówczas może dwie - trzy w Polsce, a uczelniane Centrum Transferu Wiedzy jeszcze nie istniało. Czułam się w tym wszystkim rzeczywiście niepewnie. Dowiadywałam się, jak działają spółki biotechno-logiczne, jak przebiega proces komercjalizacji, kupiłam kodeks spółek handlowych, zaczęłam go studiować. Posiadłam sporo informacji, które także dziś mi się przydają. Problem w tym, że spółce potrzebna była nie tylko wiedza, ale też, a może przede wszystkim, pieniądze i kontakty.

M.M.: Wszedłem w projekt jako inwestor. Już wówczas byłem przekonany, że bez przekształcenia tej inicjatywy z naukowej w biznesową, sukcesu nie osiągniemy. Po 1,5 roku naszej znajomości pani profesor zdecydowała się oddać mi zarządzanie spółką. Ta decyzja budzi mój wielki szacunek dla pani profesor.

G. G.: Stwierdziłam, że lepiej będzie, jeśli sprawą zajmie się ktoś z doświadczeniem biznesowym. Sama zostałam przewodniczącą rady naukowej Medical Inventi.

Wprowadzanie wynalazku na rynek jest zawsze skomplikowane, ale w przypadku wyrobów medycznych procedura jest jeszcze dłuższa i trudniejsza. Jak przebiega?

G. G.: Niezbędne są oczywiście badania kliniczne, które powinny być prowadzone w kilku klinikach u kilkudziesięciu pacjentów. Pacjenci, którym wszczepia się nasz materiał, muszą być co najmniej przez dziewięć miesięcy pod kontrolą zespołu, który przeprowadził implantację. Obecnie wykonaliśmy tylko kilka implantacji w ramach tzw. badań przedklinicznych. Teraz powinniśmy rozpocząć badania kliniczne, oczywiście po uzyskaniu na nie zgody odpowiedniego urzędu. Aby to zrobić, potrzebne są odpowiednie środki finansowe. Jeżeli uda się to wszystko, powinien powstać raport z oceną kliniczną. Jest niezbędny do sporządzenia dokumentacji, która trafi do Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych, Wyrobów Medycznych i Produktów Biobójczych, dopuszczającego produkty takie, jak nasz do sprzedaży. To jednak nie koniec, bo musimy jeszcze pozyskać notyfikację linii technologicznej produktu. Będzie to potwierdzenie, że każdy wyrób uzyskany z linii produkcyjnej będzie za każdym razem spełniał wszystkie założone parametry: jednakowe właściwości biologiczne, mechaniczne etc.

Czego projektowi „sztucznej kości” potrzeba dziś najbardziej?

G.G.: Środków finansowych - bo wszystkie procedury, o których wspomniałam wyżej, są bardzo kosztowne. Samo ubezpieczenie pacjentów objętych badaniami to setki tysięcy złotych.

M.M.: W 2013 r. budżet komercjalizacji był szacowany na około 3 mln zł. Dzisiaj wiemy, że potrzebujemy około 20 mln zł. Pieniądze chcemy pozyskać od prywatnych inwestorów, funduszy inwestycyjnych i z dotacji unijnych. Poważny partner finansowy jest nam potrzebny nie tylko do pokrycia kosztów całego procesu. Chcemy też dzięki niemu zbudować skalę przedsięwzięcia - żeby inwestycja była opłacalna nie możemy myśleć tylko o rynku polskim. Sztuczna kość musi być projektem globalnym.

Inwestorzy są zainteresowani zaangażowaniem w projekt? Można już mówić o konkretach?

M.M.: Nie. Prowadzimy rozmowy z 15 funduszami polskimi i kilkunastoma zagranicznymi, na razie są na bardzo wstępnym etapie. Trzeba pamiętać, że nie wystarczy mieć świetny wynalazek, ale musi być on obudowany przekonującą strategią inwestycyjną, pokazującą, że inwestorzy mogą mieć odpowiednią stopę zwrotu .

Wyznaczyliście sobie jakiś termin, do którego „sztuczna kość” ma się znaleźć w sprzedaży?

M. M.: Planujemy wprowadzić produkt na rynek polski najpóźniej w 2019 r., w 2020 r. wejście do Niemiec, Austrii i Szwajcarii, a rok później - do innych krajów zachodniej Europy. Mamy też strategię działań marketingowych: jesienią 2017 r. weźmiemy udział w targach Medica w Dusseldorfie, rok później w Miami i Singapurze.

Jeśli uda się wprowadzić „sztuczną kość” na rynek, jej wytwórnia powstanie w Lublinie?

M.M.: To jest jedno z naszych podstawowych założeń.

Pani profesor, nie miała Pani pokusy, żeby sprzedać patent i nie angażować się w komercjalizację?

G. G.: Początkowo nie, chciałam utrzymać kontrolę nad losami wynalazku. Dziś zastanawiam się jednak, czy nie lepiej było sprzedać patent inwestorowi branżowemu, który wytwarza inne implantacyjne produkty medyczne, więc mógłby także produkować „sztuczną kość”. Byłoby to szybsze rozwiązanie, chociaż pewnie zysk byłby mniejszy. Teraz plany Zarządu Spółki dotyczące wdrożenia wyrobu są inne i ja cały czas je wspieram swoją wiedzą naukową i doświadczeniem badawczym. Z mojego punktu widzenia najważniejsze jest, żeby jak najszybciej wprowadzić produkt na rynek i żeby służył pacjentom. Bo czas mija, a konkurencja na rozwijającym się rynku implantacyjnym jest ogromna.

Współpraca nauki i biznesu to dziś modne hasło. W praktyce jest ona jednak mało intensywna. Dlaczego?

M. M.: Po pierwsze - nie mamy modelu takiej komercjalizacji ani zbudowanych relacji biznesu z nauką. Nawet nasze spotkanie z panią profesor było przypadkowe, nie ma na uczelniach kogoś, kto profesjonalnie łączyłby dwa ogniwa, jakie reprezentujemy. Centra transferu wiedzy nie działają w mojej ocenie tak, jak powinny. Powstają, bo tak trzeba, bo inne uczelnie już je mają, bo jest w tej sprawie ustawa. Ale nie ma tam ludzi z doświadczeniem biznesowym, ze znajomościami w świecie finansów, którzy mogliby np. znaleźć inwestora, który zapłaci za wprowadzenie danego produktu na rynek.

G.G.: Rozmawiałam kiedyś z prof. Marią Siemionow (w 2008 r. dokonała pierwszej w USA udanej operacji przeszczepienia twarzy - red.). Opowiadała, że jeśli ona ma jakiś wynalazek, który chce skomercjalizować, idzie z tym do swojego centrum transferu wiedzy i … to jest wszystko, co musi zrobić. Pracownicy załatwiają formalności i szukają inwestorów. U nas tego brakuje. Jeśli zapytać rzeczników patentowych, ile patentów jest wdrażanych, usłyszymy, że większość nie jest. Tymczasem to właśnie rzecznik patentowy i centra transferu wiedzy powinny wybierać, z ogólnej puli zgłoszonych, te wynalazki, które zasługują, by je promować, transferować do biznesu i wprowadzać na rynek.

Co z barierą mentalną po jednej i drugiej stronie?

M. M.: Na pewno problemem jest brak zaufania. Jeśli ktoś jest twórcą wynalazku, to często boi się współpracy z biznesem, bo nie chce stracić kontroli nad swoim dziełem.

Pani profesor chyba do takich osób nie należy?

G. G.: Trzeba się zdecydować, czego się chce - czy zależy nam na trzymaniu wynalazku w szufladzie, czy na wprowadzeniu go na rynek.

M. M.: Świat biznesu i nauki rozwijały się dotąd osobno, nie budowały relacji i, co gorsza, nie miały o sobie zbyt dobrego zdania. Przedsiębiorcy traktowali naukowców jako osoby mało praktyczne, które żyją w swoim świecie laboratoriów, ale nie potrafią przełożyć pomysłów na wartość praktyczną. Naukowcy uważali zaś, że biznesmeni są nastawieni wyłącznie na prowadzenie najlepiej prostego biznesu i szybki zysk. Jest w tym część prawdy - przez ostatnie dwa lata namawiałem wielu moich kolegów przedsiębiorców na inwestowanie w projekty innowacyjne. Bez większego skutku.

G. G.: Tę przepaść między badaczami i przedsiębiorcami widać podczas różnych konferencji. Zawsze jest tam część poświęcona nauce i część biznesowa. Każda strona wygłasza swoje prelekcje, ale jedni drugich nie słuchają.

M.M.: Mam nadzieję, że powodzenie projektu Medical Inventi pozwoli niektóre z tych barier zminimalizować, pokaże, że współpraca jest możliwa. I otworzy drogę dla kolejnych takich inicjatyw.

Aleksandra Dunajska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.